Blog Amatorskich Rozgrywek. Gdzie grają ligi, co nowego w portalu, ciekawostki.


Dzień w którym umarł Polski futbol

Posted in Prawdziwa piłka ;) - autor: playarena w dniu 6 Maj 2011

To co stało się po finale Pucharu Polski pomiędzy Legią Warszawa i Lechem Poznań było skrajną kompromitacją, czymś czego obecni na meczu delegaci UEFA nie chcieli oglądać na niewiele ponad 400 dni przed pierwszym gwizdkiem na Euro 2012 w Polsce. Jednak, gdy rząd i władze zdecydowały się zamknąć stadiony i uznały, że to jedyne rozwiązanie problemu dotyczącego chuliganów – mniejszości z około stu tysięcy ludzi odwiedzających stadiony Ekstraklasy każdego tygodnia – wtedy dopiero rozumiesz, że futbol umarł. Futbol, który nie jest już sprawą dla kibiców.

Piłka nożna w Polsce jest obecnie sceną walki pomiędzy rządem i chuliganami podczas gdy normalni fani będą cierpieć, siedzieć w domach, nie mając możliwości obejrzenia jak gra ich zespół, przegrywa czy wygrywa. Nie wolno im, ponieważ władze będą zamykać stadiony za każdym razem, gdy policja wyda opinię, że jest możliwość zaistnienia niebezpieczeństwa na nich lub w ich pobliżu. Coś, by być jasno zrozumianym, co może się zdarzyć w każdym mieście, na każdym meczu, każdego tygodnia. Nie tylko w Polsce.

Gdy nagradzanie zwycięzców w Bydgoszczy po finale Pucharu Polski było opóźnione przez chuliganów Lecha walczących z policja, wszyscy na około zgadzali się, że pewne środki muszą być przedsięwzięte, że rozwiązanie problem, który nie zniknął, musi zostać znalezione. Jak najszybciej. Jednak, gdy był to znów idealny czas by usiąść, porozmawiać, zmienić prawo, wreszcie wykopać chuliganów ze stadionów, rząd zdecydował się na demonstrację, pokazówkę. Rząd po prostu zdecydował się zagrać stereotypami, które mówią, że każdy kibic piłkarski to chuligan.

Wszyscy są winni temu co się stało w Bydgoszczy – ktoś pozwolił by ten mecz się odbył mimo negatywnej opinii policji; organizatorzy pozwolili kibicom Legii na inwazję na murawę zaraz po rzutach karnych; kibice dali cichą zgodę ludziom by ich reprezentowali, tym, którzy nigdy nie powinni takiej zgody dostać; rząd, który nie walczył z problemem, nie zaprezentował odpowiedniego prawa. Jednak jedynymi, którzy ucierpią po bezsensownej decyzji o zamknięciu stadionów po wtorkowych wydarzeniach będą prawdziwi, normalni kibice i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że na wojnie z chuliganami znów odniesiono porażkę.

Co stanie się teraz? Trzeba powiedzieć, że nawet jeśli ci, którzy organizowali protesty przeciwko mediom i rządowi na finale Pucharu Polski stracili prawo do głosu w debacie (więcej o tym tutaj), to premier rządu, ze swoimi sugestiami o zamykaniu stadionów za każdym razem, gdy policja doniesie o możliwym zagrożeniu, dał im z powrotem miejsce przy stole rozmów. Niepotrzebnie, ponieważ te grupy kibiców, zrzeszone w ogólnopolskim stowarzyszeniu udowodniły kiedyś, że nie powinno im się nigdy zaufać.

Czemu policja teraz wydaje opinię, że stadion Legii nie jest bezpieczny, gdy taki był tydzień teamu? Czemu domagają się zmian teraz, gdy nie mieli żadnych obiekcji w ostatnich miesiącach? Nawet nie starają się ukryć faktu, że jest to rewanż i kara za chuliganów, którzy zdewastowali stadion w Bydgoszczy. Kara, która nigdy nie będzie rozwiązaniem, jak już to kolejnym ciosem w normalnych kibiców, aż do momentu gdy zrezygnują oni z chodzenia na stadion.

Premier Donald Tusk powiedział, że będą zamykać stadiony po każdych problemach na trybunach, za każdym razem gdy policja zgłosi swoje obawy co do bezpieczeństwa. Jest bardzo ciężko mi zrozumieć jak on oczekuje, że sytuacja sama się rozwiąże, gdy stadiony będą puste – czy chce i oczekuje, że to normalni kibice wykopią chuliganów z trybun? Czy może jego rząd da klubom porządne prawo, prawo, które będzie wykonywane przez sądy i policję, coś co obecnie nie ma miejsca? Jeśli chce użyć zamykania stadionów jako jedynej drogi dla rozwiązania problemu chuliganów w Polsce, to tylko zabije futbol, ligę i szansę, że piłka nożna wzniesie się na poziom na który czterdziesto milionowy kraj zasługuje.

To bardzo smutny dzień. Donal Tusk, kibic piłkarski, sam często uczęszcza na mecze Lechii Gdańsk, prawie każdego tygodnia – i jest to coś czym lubi się dzielić publicznie. Czemu więc po prostu nie rozumie jak bardzo się myli zakładając, że jego pomysł, wielka pokazówka, rozwiąże cokolwiek? Te działania postawiły media, fanów, grupy kibiców, a nawet władze niektórych miast przeciwko niemu. Mniejsza o to – z wyborami już za kilka miesięcy stracił on wiele, wiele głosów tych, którzy mniej dbali o politykę, a bardziej o futbol. Ludzi takich jak ja, normalnych kibiców. Takich, co zostali skrzywdzeni przez osoby ponoć zaangażowane, ale nie rozumiejące prostej zasady tego pięknego sportu – że piłka nożna przede wszystkim jest dla kibiców.

Powyższy tekst rozpoczyna cykl gościnnych wpisów na blogu Rozgrywek Playarena.
Jego autorem jest Michał Zachodny – dziennikarz i blogger; znawca ligi polskiej i angielskiej Premiership.
Zapraszamy na jego bloga – http://ktbffh.blox.pl/

O meczach reprezentacji z perspektywy czasu

Posted in Prawdziwa piłka ;) - autor: playarena w dniu 7 kwietnia 2011

Napisałem ten tekst zaraz po ostatnich meczach reprezentacji, ale coś mi w nim nie pasowało, z opisywania chaosu wyszedł jeszcze większy chaos i tekst powędrował do szuflady. Jednak z biegiem czasu, im dłużej przyglądałem się atmosferze wokół naszej reprezentacji, doszedłem do wniosku, że to co obserwuję to po prostu rzeczywistość. Czarę goryczy przelała wypowiedź Franciszka Smudy dotycząca domniemanej seksafery w kadrze, ale o tym na koniec. Póki co samo podsumowanie obu meczów, napisane dzień po spotkaniu z Grecją:

 

Dwa kolejne mecze polskiej kadry za nami i po raz kolejny mieliśmy okazję zobaczyć z jaką radością i łatwością wszelkiej maści znawcy wylewają wiadro pomyj na naszą reprezentację. Po meczu z Litwą wszystkie psy zerwały się z łańcucha, całkiem zresztą słusznie, ale nie popieram ich entuzjazmu. Mecz z Grecją z kolei założył szczekaczom kaganiec, ale wiele optymizmu malkontentom nie przyniósł. W polskim bagienku więc bez zmian, ale chyba da się w powietrzu wyczuć delikatny powiew zmiany na lepsze.

Na wstępie należy jednak zadać pytanie czy niektórych kibiców i znawców polskiego futbolu da się w ogóle zadowolić. Czasem przyglądając się atmosferze wokół przygotowań naszej reprezentacji do Euro 2012 mam wrażenie, że Franciszek Smuda nie dostał roli selekcjonera, który ma przygotować drużynę do najważniejszego w jej historii (tu bym dyskutował) turnieju czy przypadkiem nie otrzymał etatu sapera w Afganistanie. Czego piłkarze Smudy nie zrobią – jest źle. Szkoda, że nikt nie widzi, że ciągła krytyka tylko naszym piłkarzom pęta nogi, ale niestety – większości przecież kultury nie nauczę. Wczoraj być widać gołym okiem, że w sytuacjach podbramkowych naszym brakowało luzu, wiele rzeczy chcieli zrobić na siłę i za wszelką cenę, bo dziennikarzyny znowu będą odliczać minuty i godziny bez goli.

Mecz z Litwą przegraliśmy z kretesem, ale po tym spotkaniu byłem mimo wszystko optymistycznie nastawiony. W ofensywie nasza gra nie wyglądała aż tak źle, natomiast – jak zwykle – tragedia działa się w bloku obronnym. Na całe szczęście Franciszek Smuda poszedł po rozum do głowy i zrezygnował – miejmy nadzieję – na dłuższy czas z usług Kamila Glika, który w Serie A ma podobną średnią błędów na mecz, co w reprezentacji. Pomysłem wziętym z kosmosu okazał się również Sebastian Małkowski, ale to chyba i tak lepsze rozwiązanie niż Wojciech Kaczmarek. Za dobór personalny i ustawienie bloku defensywnego Smudzie należy się dwója, ale to, że popularny Franz wybitnym specjalistą od taktyki i gry defensywnej nie jest wiemy nie od dziś. Ale to wcale nie usprawiedliwia go, jeżeli w obronie wystawia patałachów.

Jak już jesteśmy przy patałachach – reprezentacyjną karierę zakończył Michał Żewłakow i powinniśmy być wdzięczni niebiosom za ten dar, bo dzięki tej decyzji doznaliśmy momentalnego wzmocnienia bloku defensywnego. To jak wyglądała gra bloku obronnego „Żewłakow + ktoś młody zdolny, kto będzie za starego biegał” mieliśmy okazję widzieć przez całą kadencję Smudy i kawał kadencji Beenhakkera. Po raz ostatni mogliśmy nacieszyć oczy statycznością Żewłaka oglądając bezpośrednią relację z Pireusu, za którą wybitny reprezentant Polski nie bardzo nadążał, czemu dał wyraz w 41. minucie spotkania. Na tle Żewłakowa w meczu z Grecją i Glika w meczu z Litwą świetnie wypadł wiecznie popełniający błędy Głowacki, a to już o czymś świadczy. Co do reszty obrony – zaskoczył mnie bardzo pozytywnie Maciej Sadlok, który już w meczu z Grecją odnajdował się nawet w akcjach ofensywnych (a przecież to urodzony stoper) i, o zgrozo, częściej atakował niż Łukasz Piszczek. Były napastnik. Kiedy przypominałem sobie ten fakt i łączyłem z wczorajszą grą (ponoć) asa z Dortmundu, to łapałem się za głowę, bo gra w ofensywie Piszczka ograniczała się do dalekich wybić. Ale przecież nie można mieć wszystkiego, skoro raz w roku budzi się Sadlok, to się Piszczkowi może przysnąć.

Widać, że długi sen zimowy nie służy Rafałowi Murawskiemu, który na zimę zbudował spory zapas wagowy i żal mu się z nim rozstawać. A z takim balastem wiadomo – biegać się nie chce, a jak już się biegnie to szybciej z górki niż pod górkę. Biedny Murawski w obu meczach miał niestety pod górkę i dopóki jakoś się nie ogarnie, powinien zapomnieć o meczach w reprezentacji i pewnie o jedzeniu w swoich ulubionych kanjpach. Na szczęście miał równie drewnianego kolegę w postaci Dariusza Dudki, o którego mógł się oprzeć, gdy dopadła go zadyszka. Na całe szczęście Dudka w obu spotkaniach przyjął wariant ekonomiczny – co prawda niczego nie spartolił, ale jakiegoś wybitnego podania do przodu też nie można mu przypisać.

Z tych którzy wyszli na minus dodałbym jeszcze Ludovica Obraniaka, który stał się Polakiem w stu procentach – to znaczy gra wolno i przewidywalnie i nawet grzeje ławę w klubie jak Polak. Ludo – jesteś swój chłop, naprawdę. Na swoim poziomie głupoty pomimo transferu na saksy pozostał także Sławomir Peszko, który prawie dokonał sztuki niemożliwej i meczu towarzyskim zarobił czerwoną kartkę i zanotował rekordową liczbę strat.

Do pozytywów marcowej eskapady na pewno można zaliczyć grę do przodu – nawet w meczu z Litwą mieliśmy sytuację, ale powinniśmy się również przyzwyczaić, że mamy w ataku Roberta Lewandowskiego, który snajperem nigdy nie będzie. Lewandowski ma to do siebie, że jest świetnym napastnikiem, podejmuje niekonwencjonalne decyzje i umie sobie tworzyć sytuację, ale właśnie dzięki tym przymiotom nie jest i nie będzie snajperem, bo to się zazwyczaj wyklucza. Istnieje po prostu taki typ napastnika, który ciężko scharakteryzować – wystarczy sobie przypomnieć kilka goli Lewego dla reprezentacji zdobytych z dystansu. Ot, po prostu Inzaghi czy Frankowski z niego nie będzie, stąd tak klasycznie zmarnowane sytuacje, jak choćby ta w meczu z Grecją, kiedy mając przed sobą tylko bramkarza kolejny as z Dortmundu nie wiedział co zrobić.

Plusem jest to, że te sytuacje Lewandowski miał, więc umiał je sobie stworzyć albo – co jeszcze lepsze – ktoś je umiał stworzyć. O ile w Kownie Jakub Błaszczykowski był cieniem samego siebie, to już w Pireusie przeszedł cudowną metamorfozę i grał jak za najlepszych lat. Jako nieporozumienie traktuję grę wspomnianego już Peszki, obecność Michała Kucharczyka czy Rogera, ale przynajmniej chłopaki Grecję zwiedzili – chociaż polski Brazylijczyk ma to na co dzień. Franciszek Smuda powinien przestać bawić się w jednoosobowe biuro podróży, a zacząć sprawdzać piłkarzy z prawdziwego zdarzenia. Strzałem w dziesiątkę okazał się Sandomierski i chyba na grupie z nim, Fabiańskim, Szczęsnym i Tytoniem należałoby zamknąć rozdział pod tytułem „Łapanka na bramkarza”.

Za dużo w grze, selekcji i atmosferze wokół kadry bałaganu, ale jeżeli porówna się to wszystko z początkami kadry Smudy, zaczyna to mieć ręce i nogi. Wydaje mi się, że z tego chaosu powoli zaczyna się coś rodzić, a nie należę raczej do niepoprawnych optymistów. Uważam, że marcowy sprawdzian reprezentacja Polski zdała. Zabrakło nam zwycięstwa z Grecją, a było ono dosłownie na wyciągnięcie ręki, może nawet mieliśmy odrobinę pecha. Na zakończenie powtórzę to co tłukę od jakiegoś czasu – to są mecze towarzyskie, szczęście i wyniki musimy mieć w czerwcu 2012 roku.

 

Od napisania tego tekstu niewiele zdążyło się zmienić – mogłem się tylko utwierdzić w przekonaniu, że w reprezentacji mamy zwyczajny… burdel, w pełnym tego słowa znaczeniu zresztą. Michał Żewłakow biega po redakcjach i opowiada jak mu przykro, że Smuda nie powiedział mu wprost, że go nie lubi. Facet zostaje wyrzucony z reprezentacji kilka miesięcy wcześniej za (po raz kolejny kluczowe słowo – domniemane) pijaństwo w samolocie i teraz ciężko zastanawia się nad tym, dlaczego Smuda nie chce mu powiedzieć wprost o co mu chodzi. Taki facet jak Smuda rzadko kiedy mówi co ma na myśli. Po pierwsze nie lubi tego robić, a po drugie nie umie tego robić, wystarczy posłuchać wypowiedzi naszego selekcjonera, żeby dojść do wniosku, że tytanem języka polskiego nie jest. Ale Żewłakow sam sobie nagrabił i powinien być wdzięczny, że mógł ostatni mecz w reprezentacji zagrać i to z niejaką pompą. W mojej opinii i tak był w obecnej formie dla reprezentacji balastem.

Druga sprawa, to wspomniany już chaos panujący w kadrze. Pomijam wszelkie niesnaski i konflikty, bo je widać gołym okiem. I widać również to, że Smuda nad niczym nie panuje. Szczytem jest próba krycia piłkarzy i ich wypadu na panienki na zgrupowaniu. Raz nawet nasz kochany Franz wymyślił, że piłkarze zarezerwowali pokój w hotelu, bo mieli oglądać w nim przywiezione przez handlarza dresy czy Bóg wie jeden co. Mogli sobie nawet oglądać uran w termosie, ale dlaczego do ciężkiej cholery w kilka osób wynajmowali w tym celu pokój hotelowy?! Od razu przypomniała mi się scena z kultowego polskiego filmu. Piłkarze mogli oglądać właśnie afgańskie futro, a Bronisław Pawlik to wypisz-wymaluj Franicszek Smuda w tej scenie. Z całym szacunkiem dla Pawlika. Parafrazując afgańskiego handlowca: „Ten piłkarz przyszedł z tą panią i właśnie z nią wychodzi”.

Jak kłamać to już przekonująco, panie trenerze. Dzisiaj Franciszek Smuda powiedział, żeby nas ostatecznie przekonać, że przeprowadził dochodzenie, był w hotelu i rozmawiał z „tą derektor” i „żadnych dup nie było”. Oj, Franiu, Franiu. Może i gra JAKOŚ wygląda, ale burdel to my mamy w kadrze niesamowity…

… ale osiemnastka!

Posted in Prawdziwa piłka ;) - autor: playarena w dniu 15 marca 2011

Na Polonię Warszawa i obywatela JW wylałem już tyle żalu, że właściwie powinna zostać zmieniona nazwa tego bloga, ale dzisiaj będzie trochę obok tematu – moje narzekania wplotę w podsumowanie ostatniej kolejki Ekstraklasy.

Patrząc na poprzednią rundę, można obojętnie stwierdzić: nihil novi sub sole. Z tym, że od każdej reguły są wyjątki. Zwycięską passę na wiosnę przerwała Jagiellonia, a fatalną passę porażek, w dodatku w dobrym stylu, przerwała Cracovia. Dalej wszystko po staremu – Wisła wygrywa, Legia po ładnym meczu zawodzi, Lech zasadniczo zawodzi, a Polonia Warszawa zawodzi tak bardzo, że nie ma sensu o niej pisać.

Wspomnienia po XVIII serii spotkań Ekstraklasy na pewno będą piękniejsze dzięki niesamowitym bramkom. Właściwie trafieniami z tej kolejki można by okrasić całą rundę naszej smutnej ligi. Ciężko wybrać jedną perłę – można wrzucić do jednego worka bramki Mili i Radzewicza (obaj lewonożni strzelili z woleja prawą nogą), Małkowskiego i Borysiuka (strzał życia), Kaźmierczaka i Klicha („się fuksło”, ale już któryś raz, więc to podejrzane) oraz wyróżnić rajd Maora Melikssona. W tej kolejce było też wiele świetnych interwencji bramkarzy, w wykonaniu chociażby Grzegorza Sandomierskiego, Wojciecha Kaczmarka (który dowodzi teorii, że dobrzy bramkarze w Cracovii grają słabo, a ci słabi dostają kopa) i wiele baboli w ich wykonaniu – mi najbardziej podobało się wcielenie w życie wzoru „siła razy gwałt” przez Macieja Mielcarza.

W tabeli na prowadzeniu umocniła się Wisła, która w zgodnej opinii fachowców gra bardzo słabą piłkę, ale ta słaba piłka po pierwsze starczy, żeby ogrywać kolejnych rywali, a po drugie jest najprzyjemniejsza dla oka spośród propozycji tej rundy, jak sądzę. Z wyścigu o majstra raczej odpadła Jagiellonia, której zwyczajnie nie klei się gra, ale podobno też atmosfera w drużynie siada – nie chcę strzelać, nie chcę również udawać psychologa, ale… Czy Wam Michał Probierz nie wygląda na trochę ponurego i apodyktycznego faceta? To chyba ten typ trenera, który będzie się kłócił z całym światem, bo on wie lepiej. To, że nie lubił się z Kamilem Grosickim można mu wybaczyć – ba, można mu wręcz za to przyklasnąć, bo Kamil to taki trochę… jednoręki bandyta. Ale, że trener Probierz obraził o coś na Tomasza Frankowskiego? Nie ukrywałem nigdy, że jak na polskie warunki popularny Franek jest dla mnie kimś na wzór piłkarskiego półboga, a na warunki Białegostoku… aż strach myśleć. Ale widocznie bardziej święty od papieża chce być Michał Probierz, który z uporem maniaka w tej rundzie sadza Frankowskiego na ławie. Może decydują względy sportowe, może Franek coś palnął – w końcu język ma cięty. Ale w ostatnim wywiadzie z nim jaki miałem okazję widzieć był raczej powściągliwy i ważył każde słowo. Chyba, że już zdążył podpaść… Ale gdybym miał do wyboru w ataku kapryśnego Sotirovicia i ciętego Frankowskiego, to jednak postawiłbym na Polaka. I wcale nie chodzi o patriotyzm.

Być może właśnie względy narodowe kierowały działaniami Józefa Wojciechowskiego, bo po przegranym meczu z Zagłębiem Lubin, właściciel Polonii postanowił rozgonić całe holenderskie towarzystwo. Ile warte jest słowo najważniejszego człowieka na Konwiktorskiej mogliśmy się właśnie przekonać – JW zarzekał się, że do końca sezonu nie zwolni Theo Bosa. Jak cienka jest nić cierpliwości Pana Wojciechowskiego widzieliśmy po porażce Czarnych Koszul z Miedziowymi. W sumie nie wiem na co liczy właściciel stołecznej drużyny, ale ja wiem, że teraz my będziemy mogli liczyć na niezłe jaja. Otóż… Następcą Bosa ma zostać Piotr Stokowiec, znany z tego, że druga noga (nie pamiętam już czy lewa, czy prawa – widocznie żadna się nie wybijała aż tak bardzo) służyła mu tylko do podpierania. Piotr Stokowiec ma jednak inny brak dyskredytujący go w pracy szkoleniowej – brak papierów. Jednak w Polsce to nie problem, bo zatrudnia się w takim wypadku trenera na tak zwanego „słupa” – płaci się komuś kto papiery posiada, żeby firmował ten bajzel swoim nazwiskiem. W Polonii nawet jest taki człowiek – Jarosław Bako (również znany z boiskowych wyczynów).

Jarosław Bako nawet już prowadzi jeden klub w… Polonii Waraszawa. Tak, zgadliście. Jarosław Bako jest trenerem Klubu Kokosa! Biada tym, którzy nie wiedzą czym jest Klub Kokosa – ale mniej rozgarniętym tłumaczę. Jest w Polonii piłkarz nazwiskiem Daniel Kokosiński, który został sprowadzony do klubu bodajże za kadencji Jacka Grembockiego. Popularny Kokos jest jaki jest – ani jakiś tam z niego wybitny piłkarz, być może umie ułożyć kostkę rubika w 15 sekund – nie wiem doprawdy, ale na pewno w piłkę gra raczej słabo. Gra słabo do tego stopnia, że rzeczony JW uznał, że obecność Kokosa w I drużynie Polonii to zagrożenie i spisek. Wpływ Kokosa na innych piłkarzy – każdej kategorii wiekowej – w Polonii został również uznany za szkodliwy. Kwota oscylująca wokół 15000 złotych (miesięcznie), która uszczupla budżet Polonii na rzecz Kokosa również nikomu się nie spodobała, więc delikwenta należało się pozbyć. Z tym, że owe 15000 (miesięcznie) dla piłkarza jest zbyt kuszące i ruszać się z Polonii nie ma zamiaru. Stąd, ktoś w Polonii wpadł na genialny pomysł, że Daniel Kokosiński dostanie swój własny reżim treningowy – dzień w dzień wspomniany Jarosław Bako każe Kokosowi biegać po schodach na trybunach. Za 15000 (miesięcznie). Kokosowi się podoba, a Jarosław Bako na pewno rozwija swój warsztat.

Nie mogę się doczekać co będzie dalej. Podobno za swoją wybitną postawę na boisku niektórzy piłkarze mają dostać zaproszenie do Klubu Kokosa.

Koniec wiosny

Posted in Prawdziwa piłka ;) - autor: playarena w dniu 24 lutego 2011

Piłkarska wiosna w europejskich pucharach na dobrą sprawę skończyła się zanim właściwie nastała. Chciałbym napisać, że Lech walczył dzielnie i do końca, ale właściwie trudno napisać, że w ogóle walczył.

Z odpadaniem polskich drużyn z europejskich pucharów wiąże się za każdym razem dosyć podobna historia – od euforii do dramatu, zawsze „było blisko”, „brakowało niewiele” i przede wszystkim – mieszają się krew, pot i łzy. Szkoda dla nas, że zawsze w tych samych, złych proporcjach. Na koniec meczu w Bradze przyszła frustracja, była czerwona kartka, poprzeczka, niewykorzystana sytuacja bramkowa – standard. Jednym słowem – polskiej tradycji stało się zadość. Proszę sobie tylko przypomnieć dramatyczne okoliczności zakończenia pucharowej przygody Wisły z Panathinaikosem albo Lazio; Lecha z Udinese i tak dalej… I tak za dużo tego w naszej najnowszej historii nie ma.

Oczywiście za każdym razem staram się uchwycić zupełnie inny punkt widzenia (tak już mam po prostu) – zamiast użalać się nad Lechem i jego słabą grą, indolencją taktyczną Bakero czy też jego tragicznymi decyzjami personalnymi. Stało się. Ale czy mamy prawo narzekać? Polska drużyna znowu zrobiła wynik ponad stan – Dnipro było drużyną lepszą, a awansować się udało. Juventus jakim Juventusem by nie był, każdą polską drużynę bije na głowę. Najbogatszy chyba klub na świecie – pal licho, że w rezerwowym składzie i na fuksie – udało się w Poznaniu klepnąć. Szczęście? Szczęście poparte ciężką pracą? Szczęście poparte jeszcze większą furą szczęścia?

A kogo to obchodzi? Jazda na karuzeli jest fajna, dopóki trwa. Póki się bawimy jest super i nie pytamy o te dzieci, które miały nieszczęście dysponować słabszym żołądkiem i nie dotrwać do końca. Lechici przeżyli fajną przygodę, w ostatnim meczu w Poznaniu mieli dużo szczęścia, że ograli Sporting i… tyle. Suma szczęścia wyrównała się w Portugalii – Kotorowski, który miał szczęście przy wypluwaniu piłki całą poprzednią rundę w pierwszej takiej wpadce załatwił Lechowi wylot z pucharów. No i co, zabijemy go? Nie, bo wcześniej Lechowi ten awans załatwił broniąc karne z Interem Baku.

W przyrodzie nic nie ginie – trochę szczęścia pomoże nam tu, więc gdzieś nam go zabraknie. Jesteśmy słabi w piłkę – nie czarujmy się. Więc wielką zachłannością było liczyć na to, że Lech awansuje, bo tym zaciągnąłby u losu niesamowity kredyt. Za taką ilość szczęścia trzeba by już chyba naprawdę podpisać cyrograf albo… spaść z Ekstraklasy za karę. ;)

Oczywiście nie życzę Lechowi źle, bo kibicuję każdej polskiej drużynie reprezentującej nas w Europie. Po prostu trzeba wiedzieć na co się nastawiać. Nie jesteśmy Hiszpanami, Portugalczykami, Anglikami czy nawet (tu wstaw nazwę dowolnego mikropaństwa). Nie nastawiajmy się na fajerwerki, ale bierzmy co dają. I nie zapomnijmy jak ludzie kulturalni podziękować za przedstawienie.

Lechowi Poznań – dziękuję. Oby do wiosny.

Kim jest sportowiec?

Posted in Offtopic - autor: playarena w dniu 1 lutego 2011

W poprzednim wpisie obiecałem zająć się tematyką relacji sportowców i „zwykłych ludzi”, więc najwyższa pora dotrzymać słowa. Napisałem, że sportowcy są produktami rynku rozrywki. Od razu muszę się kajać, bo to zdanie jest drastycznym uproszczeniem. Ale po kolei.

Napisałem, że znakomita większość z nas zna sportowców z relacji – internetowych, telewizyjnych, czasem prasowych (ktoś jeszcze czyta gazety, prawda?) i różnych innych dziwacznych źródeł takich jak śledzenie swojego wybrańca i robienie mu fotek w supermarkecie. Sportowcy to też ludzie, nawet w dużej mierze podobnie skonstruowani do nas – taki piłkarz oprócz 90 minut meczu raz na 3 dni (7 dni, jeżeli mówimy o Polsce, z wyłączeniem 3 miesięcy zimowych) ma całkiem sporo czasu, który jakoś gospodaruje. Taki facet je, śpi, chodzi na zakupy i do łazienki tak samo jak my – z tą różnicą, że w większości przypadków zarabia masę kasy i jest idolem iluśset tysięcy ludzi. Dlaczego?

Czy fakt, że w napastniku, który dla klubu strzela 20 bramek w sezonie kocha się pół miasta (głównie męska cześć!) wynika z tego, że jest to ładnie oprawione i sprzedane czy miłość ze strony kibiców nakręca koniunkturę na koszulki, figurki, plakaty i ręczniki z wyhaftowanymi podobiznami bożyszcza? Pomimo iż jest to sprawa drugorzędna, to warta rozważenia. Powiedzmy sobie szczerze – bez kibiców sport by nie istniał. Bez mediów nie istniałaby cała rzesza kibiców. Dawniej, kiedy jeszcze telewizja nie była tak powszechna, a o internecie nikt nie słyszał (nie wiem czy potraficie sobie to wyobrazić), kibicem drużyny w większości przypadków mógł być „miejscowy” – ktoś kto mógł zobaczyć swoją ukochaną drużynę w akcji na żywo, „dotknąć” ją, śpiewać wraz z innymi kibicami po zwycięstwie. Kiedyś kultura kibicowska była zupełnie inna – kiedyś chodziło się na stadion i za swoją drużyną jeździło na wyjazdy. I potem się stało…

Upowszechnienie środków masowego przekazu sprawiło, że pojawiło się wielu kibiców „niemiejscowych”, a więc baza potencjalnych kibiców dla klubów i sportowców znacznie się zwiększyła. Kto nie widząc nigdy na oczy Realu Madryt mógł mu kibicować? W czym można się zakochać? W opowieściach i zdjęciach? Ok – jest na to szansa, ale w takim wypadku nasza miłość jest idealistyczna i raczej czujemy coś do figury myślowej, którą sobie sami tworzymy. Od czasu kiedy można oglądać mecze zagranicznych drużyn w telewizji, internecie i Bóg jeden wie gdzie jeszcze, kluby i sportowcy mają możliwość pozyskania kibiców na całym świecie. A skoro cały świat się chce w to bawić, to prawdopodobnie do wzięcia jest duża kasa.

Teraz już nie trzeba widzieć piłkarza na żywo na fantastycznym stadionie – dzisiaj tego piłkarza dostarcza się nam do domu, ładnie opakowanego, skomentowanego i z masą telewizyjnych powtórek. Oczywiście nie za darmo – za swoją miłość, jak to w życiu, trzeba słono płacić. Nie przez przypadek sprzedaż praw telewizyjnych to w dalszym ciągu lwia część budżetu drużyn – ludzie chcą oglądać swoich idoli. Chcą również kupić koszulkę z nazwiskiem swojego ulubieńca i owinąć sobie twarz szalikiem z emblematem ulubionej drużyny, kiedy będą dewastować ławki w parku. Kto im zabroni mieć nazwisko piłkarza X na plecach? Piłkarz X nawet gdyby miał wątpliwości natury moralnej, został opłacony tak dobrze, że jego sumienie już dawno kupiło posiadłość na Lazurowym Wybrzeżu i wzięło długi urlop i myśli nad rozwodem z wyrzutami sumienia. Interes się kręci.

A my to kupujemy. Kupujemy za ciężką kasę masę gości, którzy „poświęcili swoje życie dla futbolu”. Dysproporcja w zarobkach piłkarzy i szarych śmiertelników wcale nie jest tak ogromna ze względu na ich poświęcenie, ryzyko kontuzji czy inne serwowane nam bzdury. To wolny rynek – produkt jest warty tyle, ile ktoś jest gotów za niego zapłacić. Prezesi klubów mają księgowych i oni naprawdę umieją całkiem nieźle manewrować liczbami, szczególnie tymi, które kończą się sześcioma zerami. Zapłacenie kilkuset tysięcy euro takiemu grajkowi przekłada się na zysk – gdyby nikt nie chciał oglądać piłkarzy, to oni by nie wyciągali tyle na tym interesie. Dlaczego istnieje taka dysproporcja w zarobkach piłkarzy i – tu wstaw reprezentantów dowolnej niemedialnej dziedziny. Odpowiednio mniej zarabiają piłkarze ręczni (ale ich ktoś jeszcze ogląda), dużo zarabiają koszykarze (ale ich z kolei ja nie oglądam), a ledwie wiążą koniec z końcem mistrzowie olimpijscy – bo ich wielki moment przychodzi raz na 4 lata, a nie co weekend…

Tu więc pojawia się kolejny problem. Obok tego kim jest sportowiec (bo tego tematu nie wyczerpałem) należy się również zastanowić co tak naprawdę jest sportem i ile w tym produkcie jest opakowania.

Bądźcie czujni, już niedługo ciąg dalszy. ;)

Skoki, czyl słit focie Stocha

Posted in Offtopic - autor: playarena w dniu 23 stycznia 2011

Skoro trwa zima i nie można zajmować się „normalnymi” sportami, to wypada (w końcu!) ukłonić się w kierunku zimowych. A cóż jest polską specjalnością w zimie jak nie skoki narciarskie?

Zakopiański trzydniowy maraton zakończony w najbardziej niespodziewany sposób skłonił mnie ostatecznie do napisania paru słów o skokach, których pasjonatem jestem od dawna (chwalę się często tym, że jestem jednym z niewielu, którzy po „erze Małysza” pozostali przy skokach). Tyle przechwałek i czczego gadania.

W ten weekend mieliśmy okazję oglądać triumfy dwóch polskich zawodników w konkursie Pucharu Świata, co ostatni raz zdarzyło się ponad 30 lat temu. Obok suchej relacji sportowej interesuje mnie jednak to wszystko co dzieje i się stanie się obok całego narciarskiego zamieszania. Bo wielkim wygranym tego weekendu jest Kamil Stoch, który od dawna zapowiadany jest jako następca Adama Małysza. Stochowi dotychczas jednak szło jak po grudzie i najczęściej kiepskie przygotowanie psychiczne nie pozwalało młodemu (ale już nie najmłodszemu!) zawodnikowi odpowiednio znosić presji. A wśród swoich – proszę bardzo. Można powiedzieć jak nasza młodzież: „ale urwał”. Urwał również Adam Małysz, który triumfował w sobotę, natomiast w niedzielę mało co nie urwał nogi, zaliczając poślizg przy lądowaniu. Upadek naszego mistrza wyglądał tragicznie, ale skończył się na zwykłym stłuczeniu kolana. I teraz zaczyna się najlepsza część opowieści.

Specjalnie oglądałem kilka różnych serwisów informacyjnych i chyba zaliczyłem ich dzisiaj aż cztery (żyć nie umierać, co?), żeby zobaczyć jak będzie przedstawiany news z relacją zakopiańskich zawodów. I co? Tematem numer jeden był upadek Adama Małysza. Przypominam, że nasz mistrz nie zakwalifikował się do II rundy konkursu. Jednak to jego występ, a nie największy triumf w karierze Kamila Stocha był najgorętszym tematem na informacyjnej giełdzie. Nie był nawet drugim w kolejności newsem, bo dalej TVP i TVN poinformowały mnie o stanie zdrowia Orła z Wisły oraz o tym, że nic mu nie grozi. Świat więc mógł odetchnąć z ulgą. Dalej standardowo, suchym komunikatem informowano o zwycięstwie Stocha. Jakby zupełnie niechętnie, właściwie nie dostrzegając tego.

CO JEST DO CHOLERY?! Pierwszy raz od miliona lat polski skoczek, który w dowodzie osobistym akurat nie ma wpisane „Małysz” zajmuje miejsce na podium, a nawet wygrywa konkurs, a i tak ważne jest to co się stało jednak Małyszowi. Rozumiem – szacunek, wartość medialna i jednak pewne priorytety. Adama Małysza podziwiam i złego słowa o nim powiedzieć nie pozwolę – ale na Boga, dlaczego media na siłę robią z niego temat numer jeden? Niedziela to dzień Kamila Stocha, który zdeklasował rywali na skoczni. A media i tak są bardziej promałyszowe niż można by to sobie wyobrazić.

Z tego bierze się kolejna bolączka wszystkich tych, którzy skokami chociaż w minimalnym stopniu się interesują. Ile raz już musieliśmy się nasłuchać, że Adam owszem skoczył słabiej, ale to przez ten wiatr, inni mieli lepsze warunki i w ogóle… Przykro mi, ale niezależnie od warunków taki Morgenstern wygrywa cały czas. Panowie dziennikarze (niestety, kolegami nie jesteśmy) – wyluzujcie. Zamiast robić z Małysza na siłę faworyta i głównego kandydata do zwycięstw usiądźcie na chwilę i zastanówcie się. W sporcie nie można być na topie przez całe życie (prawda?). Teraz zajadę napinaczem internetowym: „Adam Małysz się skończył”.

Oczywiście niemiło czyta się takie zdania, szczególnie jeżeli zastanowi się kto jest ich autorem, tym niemniej… wypada się nad nimi zastanowić. Przyjrzyjmy się karierze Małysza – zwycięstw od cholery, miejsce w historii skoków zagwarantowane. Podejrzewam, że w co drugiej knajpie w Polsce Orzeł pije za darmo – o ile oczywiście pije, a pewnie nie pije. A szkoda. Bo czasem na trzeźwo ciężko znieść gadanie dziennikarzy, którzy na siłę udowadniają swoje zdanie.

Do czego zmierzam? Sportowiec dla zwykłego zjadacza chleba jest tworem dosyć efemerycznym – 80% ludzi na świecie nigdy swojego idola nie zobaczy na żywo, 90% nie zrobi tego z odległości mniejszej niż 10 metrów (swoją drogą, wiecie jaki wielki brzuch ma Alessandro Del Piero na żywo? to znaczy – zza płota z odległości 10 metrów?), a 99% nie zamieni z nimi nigdy słowa. Sportowiec jest produktem marketingowej machiny i ma odbiorcy zasadniczo dostarczać radość i napędzać maszynkę. Jest trybikiem. Małysz jako produkt przemysłu rozrywkowego swoją porcję radości ze zwycięstw nam dostarczył i teraz ewidentnie wyrabia nadgodziny – i to jak wyrabia. Osobiście uważam, że nie mamy prawa wymagać niczego więcej i powinniśmy być wdzięczni za taką postawę i każdy dobry występ Adama Małysza.

Żeby dobrze zrozumieć mój tok myślenia trzeba sobie uzmysłowić w którą stronę ewoluował sport i czym właściwie jest. Ale o tym następnym razem.

P.S. Ciekawe czy czeka nas teraz Stochomania?

Transferowa karuzela

Posted in Prawdziwa piłka ;) - autor: playarena w dniu 31 grudnia 2010

Niby Święta, Nowy Rok, w telewizji tylko skoki i liga angielska. A jednak nasi piłkarze zmieniają kluby szybciej niż Józef Wojciechowski traci dobre zdanie o trenerach.

Można? Można.

Sęk w tym, że pomimo tego iż „można”, to jednak chyba niekoniecznie „wypada”. Marek Pogorzelczyk trafnie określił zwyczaje transferowe jakie zapanowały jako „rodem z epoki kamienia łupanego”. W Kolonii nikomu nie chciało się nawet z władzami Lecha rozmawiać, Peszko dostał kasę na wykupienie karty i tyle. Bez emocji.

Emocje pojawiły się dopiero wtedy, kiedy Lech się poczuł pominięty w negocjacjach, ale zupełnie niesłusznie. Peszko miał wpisaną klauzulę odstępnego, ale zgodnie z umową mógł ją wykupić swoją kartę tylko on sam. To dopiero epoka kamienia łupanego, co? Przelew z Kolonii szybko trafił na konto Peszki i prawdziwy problem urodził dopiero wtedy, gdy… zainteresował się Bayer Leverkusen. Kochany (i wierny klubowym barwom!) Sławuś, który od zawsze chciał grać w FC Koeln, nagle zapałał miłością do drużyny sponsorowanej przez koncern farmaceutyczny.

Inne pojęcie wierności barwom klubowym zaprezentowali bracia Brożkowie. Ostatnio z kimś nawet zakładałem się, że Paweł Brożek już nigdy nie wyjedzie z Polski (no chyba, że na zakupy). A tu proszę – bach, sam został zakupiony. Śniegu spadło tyle, że nawet Brożka wyciąga z Polski, oczywiście w ciepłe kraje. Oprócz sprzyjającego klimatu pomoże Pawłowi Brożkowi z pewnością jego brat, który był dodany w pakiecie. Sytuacja dla obu zawodników może być bardzo korzystna – wiadomo, że we dwójkę raźniej, a o tym, że Paweł Brożek ma problemy z aklimatyzacją i delikatnie mówiąc z wiarą w siebie wiadomo nie od dziś. No i w Turcji cieplej, a od tej zimy może człowieka szlag trafić.

Problemem mogą się okazać tylko temperamentni tureccy kibice, którzy pomogą w aklimatyzacji pod jednym warunkiem – jeżeli obaj Polacy zaczną z miejsca dobrze grać. Inaczej przerobią to samo, co Mirosław Szymkowiak. Zresztą, idę o zakład, że Szymek doradzał braciom w sprawie tego transferu i przekazał wszystkie za i przeciw. Wychodzi więc na to, że bliźniaki nie pękają.

Napisałem, że bracia Brożkowie zaprezentowali inny typ wierności klubowym barwom. Poprawiam się – oni w ogóle zaprezentowali jakąś wierność i wdzięczność. W Krakowie spędzili tyle lat, że pamiętają jak pod Wawel lali fundamenty. Był taki moment, że Paweł Brożek chciał za wszelką cenę odejść, ale nigdy nie szczeknął nawet na Wisłę, za co należy mu się ogromny szacunek – a pamiętamy, że był wtedy w potwornym gazie i mógł się czuć na siłach zawojować Europę. A Peszko? Cóż… Po pijaństwie i wyrzuceniu z kadry pewnie uznał, że jedyną formą promocji jest gra w silnej lidze, więc szybko zwinął manatki i wyjechał do Kolonii. Jakie były cyrki z poprzednimi transferami Sławka nie muszę przypominać – w Grecji do dziś się z tego śmieją.

Jest tylko jeden warunek udanej przygody za granicą – trzeba grać. A to niewielu naszym rodakom wychodzi. Sory Sławek, ale nie wróżę Ci wielkiej kariery. Nic osobistego.

P.S. Od razu mówię, że chętnie to odszczekam, bo jeżeli JAKIKOLWIEK polski piłkarz zrobi karierę w silnej lidze (napisałem najpierw „na zachodzie”, ale przypomniało mi się, że ligi na wschód od nas też są już silniejsze), to będę wniebowzięty. I wszystkim wymienionym Panom kibicuję.

Świąteczne przesłanie

Posted in Playarena od środka - autor: playarena w dniu 23 grudnia 2010

Nie bardzo lubię dorabianie ideologii do Świąt Bożego Narodzenia, nie bardzo też lubię powtarzany truizm o „komercjalizacji (?) Świąt”. Nieważne po której stronie barykady jesteście – istotne jest to, żeby nie przesadzić, a więc nie lukrować za bardzo ani nie narzekać na ten wyjątkowy czas roku za bardzo.

I przede wszystkim tego chciałbym wszystkim życzyć – luzu i tego, żebyśmy nie popadali w skrajności. Przestańmy mówić, że to najgorszy rok polskiej piłki, że mamy najgorszą zimę od 1000 lat, że Lech to najlepszy polski klub, a Smuda to najbardziej przereklamowany selekcjoner i tak dalej. Zachowajmy umiar – zarówno w swoich sądach oraz… przy świątecznym stole.

Święta wydają się być nieuniknione” jak powiedział klasyk. Więc nie marudźmy – Ci, którzy są z reguły „anty” mają do przeżycia 3 dni, więc… ryjek w talerz, a optymiści i Ci słodcy niech nie składają mi tylko zbyt długich życzeń. :) Ja będę gdzieś w środku tej stawki, obiecuję nie marudzić za bardzo.

Z tych standardowych życzeń, pozostaje mi niedużo. Na marzenia chyba jestem za stary (albo zbyt zblazowany), to pożyczę niejako sam sobie i Wam – sukcesu rozgrywek Playarena, bo opłaci się to nam wszystkim – kibicom polskiej piłki.

Za rok chciałbym Wam składać życzenia jako człowiek sukcesu. ;)

Wesołych!

Szlag człowieka może trafić

Posted in Prawdziwa piłka ;) - autor: playarena w dniu 20 grudnia 2010

Długo siedziałem cicho, uznawałem, że człowiek ma swoje dziwactwa, szczególnie w tym wieku. Milczałem, kiedy dziennikarze krytykowali za głupawe wypowiedzi, bo mówiłem sobie, że pewnie przesadzają.

Ale nawet ja i moja cierpliwość mamy swoje granice – Franiszek Smuda pojechał po bandzie. W wywiadzie udzielonym Onetowi, rzekł był nasz selekcjoner tak:

A nazwisko Chris Wondolowski mówi coś Panu?

Hmm… A Michał Miodeński mówi coś panu?

Niekoniecznie.

Tak samo mnie niewiele mówi Wondolowski.

Jak to? Przecież to piłkarz z polskimi korzeniami, król strzelców ligi MLS. Ligi, w której grają choćby Thierry Henry, Rafael Marquez, David Beckham, Landon Donovan…

Bardzo dobrze, że jest królem strzelców. Ale nie do końca rozumiem, o co pan pyta. Dlaczego ja go nie powołuję? Ja nie wiem, z jakiej miejscowości on jest, gdzie kopie piłkę, a wy chcecie, żeby grał w kadrze?

Pomijam beznadziejną zaczepną ripostę Smudy ze zmyślonym piłkarzem (chyba piłkarzem – skoro Google nie zna takiego nazwiska, to ktoś nie istnieje, nie?). Smuda czasem zachowuje się jak rozkapryszony bachor, któremu nie można zwrócić uwagi na nic – jeży się na pytanie o Wondolowskiego, bo uznaje, że to atak na jego osobę. Nasz selekcjoner burmuszy się i mówi „ja takiego nie znam, nie wiem z jakiej jest miejscowości, dobrze że jest królem strzelców”. DOBRZE?!

Do jasnej cholery, Panie Selekcjonerze!

Znać swój fach to jedno, ale opanować podstawowe zasady kultury, to rzecz, której w pewnym wieku nie da się już nauczyć. Pomijam już sedno sprawy, jakim jest powołanie dla Wondolowskiego – Smuda ma rację mówiąc, że nie możemy ganiać za byle każdym piłkarzem, który ma „-ski” w nazwisku, bo się zwyczajnie ośmieszymy. Czy napastnik z MLS jest geniuszem futbolu? Nie powiedziałbym. Ma chłopina młotek w nodze, instynkt do strzelania goli, ale dla mnie żadną rekomendacją nie jest to, że w tej lidze grają Henry, Marquez i Beckham, bo wspomniani panowie równie dobrze mogliby grać w Ekstraklasie i chyba nie byłby to jednak argument za tym, żeby powoływać Kamila Grosickiego?

A nie, chwila, przecież Grosickiego powołują…

Sprawa Wondolowskiego jest tutaj niemalże drugorzędna. Zechce – pewnie zagra, nie zechce – jego życie pewnie nie stanie się przez to gorsze. Zresztą – polski to trudny język, o czym nasz selekcjoner przekonuje się co dzień. Jednak nie o arkana naszego pięknego języka tu chodzi, ale o wspomniane już nastawienie selekcjonera do świata. Trener, bądź co bądź, szanującej się drużyny narodowej nie może reagować jak bachor, tym bardziej, że ktoś mu proste zadaje pytanie. Co prawda może w mało wyszukany sposób, ale podejrzewam, że panowie nie pili właśnie herbatki z chińskiej porcelany, więc odrobina dosadności między mężczyznami może zachodzić. Wyobrażam sobie, że Franciszek Smuda wolałby pytanie:

Szanowny Panie Selekcjonerze, szanuję Pański dorobek z naszą drużyną narodową – w końcu nie lada fach trzeba mieć w ręku, żeby z takiej bandy pijusów uzbierać jedenastkę do gry. Notuje Pan naprawdę świetne rezultaty, ale chciałem zapytać co sądzi Pan o zawodniku o nazwisku Wondolowski, którego Pan na pewno ma rozpracowanego, bo jest Pan fachowcem jak się zowie!

Zakładając, że Smuda zrozumie co się do niego mówi, można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że (jak nie walnie focha), to odpowie, że z Murzynów powoła tylko Arboledę, a że Wondolowski jest biały, to go mało obchodzi, bo jak ktoś nie jestem Polakiem to mus być Murzynem.

Panie Trenerze. Musimy się posuwać do granic absurdu? Czy doczekamy się w końcu NORMALNEGO wywiadu?

P.S. Czuję się jednak zbity z tropu, bo Smuda może faktycznie nie wiedzieć kim jest ten Wondolowski. Skoro nie wie gdzie on kopie piłkę i w jakiej miejscowości… Ważne, że selekcjoner wie kim jest ten Miodeński.

Lech jedzie do Bragi

Posted in Prawdziwa piłka ;) - autor: playarena w dniu 17 grudnia 2010

Najpierw Praga, teraz Braga – oby tylko zespół z wyraźnie brzmiącym członem „-raga” nie zakończył naszych pucharowych marzeń po raz drugi. Tak, tym sucharkiem zaczynamy naszą opowieść.

Czy los okazał się dla Lecha łaskawy – nie chcę się wypowiadać. Koń jaki jest każdy widzi; nie ma pytań trudnych, są tylko takie, na które nie znamy odpowiedzi. Analogicznie, nie ma przeciwników mocnych, a są tylko tacy, którym zwyczajnie nie podskoczymy.

Pierwsza reakcja Łukasza, tak dzielnie walczącego u mego boku z biurową nudą, po losowaniu to masa wykrzykników i generalnie szał radości. Ja też w pierwszym momencie pomyślałem: „a mógł zabić”. Potem zaś przyszła refleksja i spojrzenie wcale w nie tak odległą historię. Piłkarze Sportingu nie dość, że zdrowo namieszali w swojej lidze rok temu, to jeszcze napsuli trochę krwi w Lidze Mistrzów. W głównej mierze jednak sobie. Bo najpierw odprawili z kwitkiem Celtic i Sevillę, a potem… bardzo szybko pozbawili się szans na awans z grupy. Piłkarze z Bragi dzielnie przyjęli na klatę bagaż 9 goli w 2 meczach i… zaczęli grać jak z nut, notując 3 zwycięstwa z rzędu.

Jednak nie ma sensu teraz zajmować się w szerszym stopniu szansami Lecha, bo skład zarówno w Poznaniu jak i w Bradze może się zmienić. Co prawda nie podejrzewam, żeby którąś z ekip zasiliła gwiazda tego formatu, że drastycznie zmieni proporcje szczęścia w dwumeczu, ale… kto wie?

W Poznaniu z pewnością tworzy się historia i, co rzadkie w przypadku polskiej drużyny, mało tu przypadkowości właśnie i wpływu innych. Zazwyczaj trudno o czysty wynik sportowy bez czyjegoś potknięcia, słabszej formy czy innego szczęśliwego dla nas zrządzenia losu. A w tym roku Lech okazał się po prostu mocniejszy od konkurentów i tylko swoją niezłomną postawą na boisku wywalczył awans do dalszych gier.

Czy na pewno? Zacznijmy od końca.

Najpierw była katorga w Azerbejdżanie, jedyny chyba gol Artura Wichniarka po powrocie do Polski, popis Kotorowskiego i tak dalej. Szybki wypad do Pragi i skończyło się – jak to przy wypadach do Pragi – kacem i czkawką. Liga Mistrzów po raz kolejny okazała się progiem za wysokim dla najlepszej polskiej drużyny. Lech jednak pozostał w grze o puchar pocieszenia, który w ciągu ostatnich kilkunastu lat zmieniał nazwę kilka razy, ale pozostaje dalej „Ligą Mistrzów dla ubogich”. Bardzo ubogich.

Nasze futbolowe ubóstwo stało się atutem w konfrontacji z Dnipro, bo Ukraincy sami nie spodziewali się tak słabego dwumeczu w wykonaniu obu drużyn. Złota główka Mańka Arboledy (już niedługo POLSKIEGO obrońcy), dała Lechitom przepustkę do zabawy przy pańskim stole – ale dla tych jakby mniej lubianych znajomych. Grupa w jakiej przyszło zespołowi Jacka Zielińskiego rywalizować określona została mianem „grupy śmierci” i zaiste taką była – śmieć poniósł w niej dobry futbol i pewna Stara Dama ze stolicy Piemontu oraz austriaccy piłkarze, którzy wbrew wszystkiemu nie dostali skrzydeł. Na remis wyszedł poznaniakom tylko dwumecz z wysadzaną brylantami grzechotką arabskich szejków. Nie umniejszając zasług Lecha – mieliśmy w tych meczach więcej szczęścia niż można to sobie wyobrazić. To tak jakby pomyśleć sobie największą możliwą liczbę, pomnożyć ją przez 3 i dalej będzie mało.

Przyglądałem się statystykom z dwóch ostatnich meczów (z Red Bullem i Juventusem) i w obu tych spotkaniach mistrz Polski miał mniej strzałów i mniejsze posiadanie piłki. O ile pamiętam (tego już nie mam na papierze), to z City w Poznaniu było identycznie, a i mecz w Turynie całkiem dobrze siedzi w mojej głowie i tam też nie było różowo. Czy Jose Maria Bakero to facet urodzony w czepku?

Pewnie tak, ale część „szczęścia” to też dola Jacka Zielińskiego. Tak więc może to nie do końca fart? Może to ciężka praca dała Lechowi te wyniki? Na to pytanie nie poznamy nigdy odpowiedzi i to jest w tym wszystkim najfajniejsze – częściowo nasze wątpliwości może co najwyżej rozwiać kolejny mecz Lecha w Europie.

A to dopiero w lutym czy tam nawet marcu. Byle do wiosny, co?

Następna strona »